Z Gór
Pobudka o 5 rano, potem senna jazda w stronę Jabal Akhdar z jakąś obrzydliwą Nescafe na stacji benzynowej w połowie drogi.
Przewodnik już na nas czeka i swoim rozklekotanym jeepem zabiera w górę wadi. W miejscu, gdzie samochód nie jest już w stanie się bardziej wspinać i przedzierać między skałami, dzielimy między sobą wodę i całą resztę zapasów i ruszamy w górę malowniczej doliny. Wszędzie pełno głazów i gdzieniegdzie tylko rosnących byle jakich krzewow. Krajobraz typowy, księżycowy. Jakże uroczy.
Wspinaczka okazuje się być ciężka. Przez cztery bite godziny tylko ostre podejścia pod górę. Przewodnik, malutki staruszek, lata po skałach jak koza, jakby tylko to całe życie robił. Może robił? Swego czasu był przewodnikiem dla brytyjskiego wojska. To nie są łatwe góry. Tu żar się leje z nieba, a wilgotność powietrza osiąga 90%... Strumień, który miał być po godzinie marszu okazuje się być wyschnięty.Witają cię tylko kościotrupy żab i zeschnięte wiechcie traw.... I nie masz wyjścia, nie możesz się umyć, orzeźwić, tylko ruszasz dalej, wdrapując się na grunt coraz mniej przyjazny człowiekowi. Najgorsze są skaliste polany, gdzie ścieżka znika, bo kamienie wciąż się zsuwają i ją zasypują. Koniec wydaje się nieosiągalny, słońce przypieka
bardziej niż jeszcze chwilę temu, a ty się orientujesz, że, kurcze, znowu zabraknie wody, bo masz ze sobą jakiegoś nowicjusza, wylewającego na siebie butelki wody dla ochłody....
Nie myślisz, tylko idziesz.
Jak już przeżyjesz te męczarnie, jak już zobaczysz wieżyczkę minateru gdzieś we wsi w oddali, to na nowo nabierasz sił. I nieważne, że choć wydawała się blisko to musisz jeszcze wytrzymać ze dwie godziny, bo blisko w górach wcale nie jest blisko... I kiedy już w końcu tam dotrzesz, to dzieci przywitają cię ze zdziwieniem, ale nie zapomną manier i podadzą ci rekę i pocieszą, że przy tym meczecie wody nie ma. Potem spojrzysz na nie błagalnym wzrokiem i one pobiegną dokądś i przyniosą ci w butelce coś, co wygladą i smakuje jak lekko rozcieńczony chlor, ale ok...pijesz...
I wdzięczna jesteś.
A potem wsiądziesz w jeden samochód z 10 innymi osobami. Bo to nic, że tych co się wspinali było 5, ale jest jeszcze kierowca i...komitet powitalny ze wsi. I przewiozą cię taką zgniecioną i zdrętwialą kilka kilometrów w inne miejsce, gdzieś do kamiennego miasteczka, gdzie poczujesz sie jak na dachu swiata. I dadzą ci wziąć prysznic, zimny jak lód i z pająkami za towarzyszy, ale nic to. Szczęśliwa jesteś.
A potem usłyszysz głos z minaretu wzywający na Maghreb, modlitwę o zachodzie słońca i zobaczysz swoich wymęczonych kolegów, jak owijają się ręcznikami lub twoją chustą, by przykryć nogi w szortach i idą do meczetu lub padają gdzie popadnie i kłaniają się Bogu.
A potem siadasz i jesz, co ci podadzą: jakąś stara somalijska kozę, tak twardą, że nie możesz jej ugryżć, ale połykasz kawałki w całości, bo żołądek się o nie upomina głośnym wyciem. I szczęśliwa jesteś...
Anna Pałaszyńska
foto: Ali Habaj