Wieczór kawalerski

Utworzono: 01 grudzień 2009

 

 

Na wieczorze kawalerskim w Omanie --- byłam!

 

Najpierw przyszła wiadomość.

Żenię się!!! Zapraszam na wesele! Przyjeżdżajcie do Tiwi z całą rodziną i ze wszystkimi znajomymi.

Czy to zaproszenie czy zawiadomienie? Czyje to wesele jego czy jej? No, bo chyba nie wspólne! Jechać? Nie jechać? Czy powinniśmy tylko podziękować i pogratulować, czy też przeciwnie, nieobecność będzie źle widziana.

Wprawdzie ostatnio do Sur oddano nową autostradę, ale to dalej około 200km jazdy nocą w każdą stronę.

Jechać nie jechać?

Ale od czego Bożenka, moje vademecum na temat wszystkich spraw związanych ze zwyczajami jakie panują w Omanie. Jeden telefon rozwiewa wszelkie nasze wątpliwości i hura!!! Jedziemy!!!

Pojechaliśmy w piątkę - Andrzej i cztery kobitki. Oj, cieszył się i cieszył - wyglądał jak prawdziwy Arab z czterema żonami.

Po drodze odebraliśmy kilka telefonów od Ahmeda - pana młodego.

- a czy aby naprawdę jedziecie?

              - gdzie jesteście?

                              - czy dobrze nam się jedzie?

No tak. Stanowiliśmy niemałą atrakcje tego wieczoru.

Tiwi to miasteczko położone nad brzegiem oceanu. Kilka maleńkich sklepików, szkoła podstawowa, lekarz i okazały meczet. Życie toczy się za murami starych, zniszczonych domów a po wąskich, krętych, zakurzonych uliczkach wałęsają się kozy.

Na miejscu czekał na nas Ahmed. Okazało się, że to jego wieczór, wieczór kawalerski. (a może wesele?) Czyli męskie grono.

Ups.

A my? Cztery "żony"? Co teraz?

Ale spokojnie. W Tiwi w wieczorze kawalerskim bierze udział cała wieś. Kobiety też.

Pan młody zaprowadził nas do części domu, którą dobudował specjalnie dla przyszłej żony. Posadził nas w salonie, na wyłożonej dywanami podłodze i poczęstował tradycyjną weselną potrawą zwaną orsija.

Na ognisku, w wielgachnych garach, przez cały dzień, przygotowywały ją kobiety z rodziny. Wsypały do garów ryż, dołożyły mięso z najtłuściejszej kozy - przecież to wesele - dosypały przypraw i gotowały bez końca mieszając. Wyszła z tego jednolita mazia, dokładnie rozgotowana tak - jak wyjaśniła mi jedna z kobiet - żeby nawet najstarszy, bezzębny członek rodziny mógł najeść się do syta. Nam smakowało delikatnie mówiąc średnio. Jednym słowem zakleiło nas kompletnie!

Ale czy nasz bigos lub flaczki wyglądają dla obcokrajowców zachęcająco?

Potem dumny, przyszły mąż specjalnie dla nas, otworzył drzwi do bardzo prywatnej, niedostępnej dla nikogo części domu i zobaczyliśmy sypialnie przygotowaną dla panny młodej. Jak wszystko w tym wiejskim domu, sypialnia była maleńka. Królowało w niej wielkie złote łoże. W szafie Ahmed przygotował dla żony kilka, może kilkanaście kolorowych, ręcznie wyszywanych sukni, torebki i inne dodatki.


Na toaletce poustawiane były buteleczki z drogimi perfumami. Te kosztowały 60 Riyali - szepnął mi cichutko. - Bardzo mocne! Spróbuj! Nie spróbowałam. Dla mnie średnio mocne to gwarantowany zawrót głowy a bardzo mocne to narkoza.

W międzyczasie schodzili się inni goście. Na dziecińcu siadali mężczyźni. Szczelnie zakryte kobiety przemykały "na pokoje". Tu zdejmowały czarne okrycia i rozkwitały jak kolorowe motyle. Wszystkie ubrane były w omańskie barwne, wyszywane spodnie i tuniki. My dołączyłyśmy do kobiet a Andrzej do mężczyzn. Jedyną barierą, która dzieliła nas od Omanek był język arabski. Ale niezawodna Bożena dwoiła się i troiła aby przetłumaczyć wszystkie pytania i odpowiedzi.

Z babińca wywabiły nas dźwięki bębnów. Zaczęły się tańce.

 

Mężczyźni tańczyli w półkolu, śpiewali, klaskali i przytupywali. Cichutko z boczku, w grupkach, posiadały znowu poowijane na czarno kobiety. Pozakrywały twarze i wcale nie przypominały rozszczebiotanej gromadki z babińca.

Pomiędzy dorosłymi jak wróbelki uwijały się dzieci, jeszcze niezobowiązane do przestrzegania podziału płci.

Po chwili na scenie pojawiły się dwie zakryte od stóp do głów kobiety i zaczęły niemrawo dreptać obok chłopaków. Były to wynajęte za całkiem sporą sumkę tancerki.

Co kraj to obyczaj. U nas wyskoczyłyby z tortu "króliczki" a tu nic nie wyzierało spod abaji. Ale i tu artystki dostawały od publiczności napiwki. Papierowy pieniążek wartości 70 polskich groszy kładło się na głowę dziewczyny. Ja też kładłam licząc na bardziej żywiołowy taniec, niestety nie pomogło.

 

I tak przy dźwięku bębnów, pod rozgwieżdżonym niebem, dreptali pewnie do bladego świtu. My jednak dyskretnie pożegnaliśmy się i pojechaliśmy do domu.

Myślę, że uczestniczyliśmy w zamierającej już tradycji weselnej. Coraz częściej młodzi wynajmują jakąś salę a przyjęcia organizują wyspecjalizowane firmy. Dlatego nawet smak orsiji wart jest zapamiętania. Za parenaście lat nikt z młodych nie będzie umiał jej już ugotować.

A my, po powrocie do domu, wypiliśmy po lampce wina za szczęście młodej pary, a przy okazji spłukaliśmy niepowtarzalny smak weselnej potrawy.

 

Jolanta Mirecka