Wakacje, wakacje

Utworzono: 27 maj 2008

Czas letnich wyjazdów już się u nas zaczął. Powoli rozjeżdżamy się w różne strony świata, najpierw zazwyczaj do rodziny ale i o sobie trzeba pomyśleć, jakiś wypad w nieznane jest potrzebny dla odnowy fizycznej jak i psychicznej...

To jedna z propozycji. Nasz kolega napisał do nas z USA. Jego ubiegłoroczne wakacje były tak samo intensywne jak ciekawe. Może ktoś skorzysta z tego bezpłatnego przewodnika po Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. 

Wakacje w tym roku nie tak barwne jak w ubiegłym ale i tak przejechaliśmy 5200 km w 2 tyg po zachodzie USA i z tysiąc wypożyczonymi autami na Florydzie. Spełniłem swoje marzenie jazdy Fordem Mustangiem - gorzej było z Ola i Malwiną które z lotniska do hotelu jechały z walizkami na kolanach bo zapomniało mi się, że w kabriolecie połowa bagażnika zajęta jest przez pojemnik na chowany dach. Myślę, że opłacało się "cierpienie" bo potem jazda po Miami kabrioletem to jest naprawdę gratka. Następnego dnia prom na Bahama. Sciema troche z tą wielkością bo po co taki wielki ma być , nawet gdyby był o połowę mniejszy i tak nie zwiedzilibyśmy jego części. Prom zawijał do portów ok 8 rano a ja poganiałem rodzinkę żeby już pierwszym kutrem "spływać" na ląd więc pobudki były o 6 rano - mikroprysznic i makrośniadanko i na ląd zanim Amerykanie pobudzą się i ustawią w 2-tysięcznej kolejce do zejścia na ląd. Ostatnim kutrem zjazd z lądu , kolacja w jednej z 10 barów/restauracji i spanie, bo następnego dnia program bardzo podobny. Tak naprawdę statek zwiedziliśmy na kilka godzin przed dopłynięciem z powrotem do Miami. W basenach na statku też nie zdążyliśmy się wykąpać ani powspinać na skalnej ściance.

Co mogę napisać o Bahama. Chyba tylko to, że Malwina wkładając pierwszy raz głowę pod wodę powiedziała - "mama to jest aż straszne" i spędziła 8 godzin z głową pod wodą. Ja humoru nie miałem najlepszego, bo okazało się, że przy pakowaniu w Chicago zapomniałem swojej kamery podwodnej. Kupiona 2 lata temu na taką okazję .... Aparat przejął mi Kacper. Jak zobaczył 2 -metrową płaszczkę wyskoczył z wody i pomijając drugie przykazanie powiedział - "O Jezus Maria!!!  Ja takie rzeczy już widziałem w Omanie ale tutaj woda byla najbardziej "przezroczysta" ze wszystkich akwenów w jakich snoorklowalem.Po wyspie CocoKay był port w Nassau i jeden z najsławniejszych kurortów Atlantis. Wygląda naprawdę pięknie choć mało "fotograficznie", bo ile można mieć na zdjęciu setek krzeseł i ręczników plażowych z napisem ATLANTIS. Malwina popływała w sztucznej rzece ale nie zjeżdżała z najwyższej zjeżdżalni w dół, z której ląduje się w basenie z rekinami (na pewno najedzonymi).Kolejny dzień to Key West. Wpadłem na pomysł, że najlepiej zobaczyć Key West na rowerze. Wynajęliśmy rowery z przewodnikiem i w drogę. Ola trochę narzekała, że z 2500 turystów na statku tylko my i kilku Holendrów w 45 stopniowym  upale będzie jeździło na rowerze. Opłacało się, bo w kilka godzin wolnej jazdy złapaliśmy klimat Key West szybciej i lepiej niż butami. Ostatni dzień na statku i ... zgubiłem aparat. Jeszcze nawet nie zdążyłem skopiować zdjęć. Aparat to pikuś, ale te zdjęcia Miami, Key West, Bahama .... Okazało się, że to jednak Ameryka i aparat był ... w biurze rzeczy znalezionych. 

Po powrocie do Miami farma krokodyli , kilka żywych i dzikich  krokodyli w Everglades i jazda na wyspę Sanibel, po drugiej stronie Florydy tzn. od Zatoki Meksykańskiej. Jest to piękny rezerwat przyrody. Muszli tyle że aż się język plącze wymawiając sławne tam "She sells sea shells" . Muszle można zbierać naprawdę koparkami. W wodzie, od strony parku, 20 m od brzegu widzielismy ...2 m krokodyla. Z 4 dni przedłużyliśmy relaks do 5 dni. Ola trochę narzekała, że zamiast pełnego relaksu z piwem/bezalkoholowym drinkiem na plaży jeździmy po kilka godzin dziennie na rowerach jak Marcin Grzyb czy Tomek Guzik. No, ale co było robić jak Żywca ani Okocimia tu nie uświadczysz. Potem powrót do Miami i jeszcze jeden dzień na plaży. Dobrze zobaczyć obie strony Florydy, bo plaże w Sanibel i plaże w Miami są tak różne jak plaże nad Bałtykiem i w St Tropez. W Miami znów widzimy super burzę przechodzącą nie więcej niż kilometr od nas a my cały czas opalaliśmy się w słońcu. Mocno przypaleni wracamy do Chicago.W Chicago przypomnienie miejsc odwiedzanych 11 lat temu. Zakup Jeepa i w drogę na zachód ... starym jeepem, bo do nowego nie zmieściliśmy się. Stare miasteczko Homestead 1880 świetnie utrzymane i po amerykańsku zarządzane. Wszystkiego można dotknąć, wszędzie wejść i aż trudno uwierzyć, że nikt nie wychodzi z kubkiem czy inną "pamiątką" z kolejnego pomieszczenia. Ciekawe czy kiedyś doczekam się takiego muzeum w Polsce albo tych "samodzielnych" kas bez kasjerek w sklepach gdzie samemu przesuwa się towar po skanerze ,wkłada do siatki, wsuwa kartę, płaci i wychodzi.

Po dzikim zachodnim miasteczku (wild west) gdzie kręcone były sceny do filmu ?Tańczący z wilkami? jedziemy w stronę parku Badlands. Piękne miejsce ale po raju dla oczu w ubiegłym roku zastanawiam się czy robić zdjęcia - brakuje bardzo tych ulubionych Oli czerwonych skał. Mamy niezłą frajdę w miasteczku piesków preriowych. Rozdajemy im trochę chleba Wasa i po chwili ... słyszymy chrumkanie jedzonego chleba przez 10 może 20 piesków preriowych - śmialiśmy się z tych odgłosów dobre pół godziny i tyle też zabrało im zjedzenie naszych zapasów dietetycznego chlebka. Na szczęście nie ma zapowiadanych przez koleżankę węży. Chyba ich nie było, bo nie słyszeliśmy grzechotek.  Ruszamy do Mt Rushmore. Ulubiony motyw "malowideł" na przyczepach kempingowych (zwykle po drugiej stronie jest Monument Valley). 400.000 motocykli Harley na dobre przepłoszyło stada małych koników czyli osiołków. Mamy ze sobą kilka paczek marchewek ale osiołków nie ma nigdzie. Dojeżdżamy przed zachodem jeszcze pooglądać już w słabym świetle "głowy" i ruszamy na pokaz laserów na kilkanaście razy większym przedsięwzięciu jakim jest rzeźba Crazy Horsa rzeźbiona przez rodzinę szwagra czyli Ziółkowskich. Film pokazuje niezbicie, że rzucanie się z motyką na słońce czasem daje efekty. 

Facet w latach 50-tych z małą, górniczą wiertarką zaczyna rzeźbć "coś" co dopiero po 50 latach zaczyna mieć już "jakąś twarz" dosłownie i w przenośni. Twarz Crazy Horsa jest już prawie skończona. Niestety Korczak Ziółkowski nie doczekał tego widoku.  Zastaje nas noc i ... rozrzucamy marchewki po polu z pieskami. Rano wielkie ździwienie - kontrastowe marchewki biegają ! Jeszcze jeden przejazd przez park, pogoda piękna - zwiedzamy jaskinie oraz postój na poobiednią drzemkę,  jeziorko malownicze, spotykamy kilku Polaków.  Jest pięknie, ale znów czas nas goni - przed zmrokiem chcemy być w Devils Tower a po drodze jeszcze sławne z serialu "Deadwood" miasteczko Deadwood. Znów kliknęło kilkaset km. To pierwszy w USA park narodowy. Rzeczywiście góra jest .... przerażająca. Nie dziwię się, że ci co ją odkryli mogli się wystraszyć jej widokiem. Robi wrażnie. Obchodzimy ją dookola (Kacper kilka razy) i jedziemy na piknik. Turystów jak na lekarstwo. Ledwie kilkanaście aut na parkingu głównym a na parkingu biwakowym nikogo. Malwina ma więc szanse potrenować jazdę autem. My podziwiamy skałę a Malwina jeździ ze 2 godziny sama po parkingu. Ale czas goni i następnego dnia czeka nas 700km jazdy do Kolorado. 

Przejeżdżamy przez miasteczko Loveland. Nic dodać nic ująć. Śliczne jeziorko w środku miasteczka. Wokół góry. Oglądamy w oknie agencji nieruchomości ceny domów. Jest kilka poniżej miliona. Tylko nie domy a mieszkania i nie z widokiem na góry i jezioro a w drugą stronę. Nie kupujemy i jedziemy dalej. Postój w Estes Park. Tu już można odetchnąć. Motocyklistów nie ma więc i ceny hoteli spadły o 70%. Do tego bonus - jest cichutko. Pierwszy dzień zwiedzanie parku po amerykańsku. Zdobywamy kilka, może kilkanaście 4-tysięczników. Po amerykańsku, podjazd drogą na 3800 m npm i podejście ze 200 m do szczytu ,zresztą lekko zipiąc, próbując łapać tlen - troszkę daje to wyobrażenie jak tego tlenu musi być mało w Himalajach. . Przydał się też napęd 4x4 bo zdobywamy kilka szczytów niedostępnych dla nielicznych Amerykanów nie mających aut 4x4. Jeepek spalał wg komputera 47 litrów na 100 km ale wjechaliśmy wszędzie gdzie chcieliśmy. Jeszcze tylko zjazd w dół z 4000 do 2000 m npm na nocleg - hamulce do czerwoności bo w automatyku ciężko hamować biegami. Rano rozpoczynamy hajking. Wzięło się to chyba  stąd, że tym nielicznym (jak na takie miejsce) turystom mówi się Hi. Jedno z nielicznych miejsc gdzie dojechać autem się nie da. Świetnie za to rozwiązane są sprawy transportowe. Z miasta co 10-20 min jeżdżą darmowe autobusy i rozwożą turystów do miejsc gdzie rozpoczynają się szlaki. Wybieramy na rozgrzewkę , za radą spotkanych polskich górali , właścicieli hotelu, szlak 7 milowy. Poszło super. Nawet 7 mil z powrotem nie dłużyło się za sprawą kilku przepięknych jeziorek i wodospadów. Pora jeszcze wczesna więc ruszamy na drugi szlak. Okazało się, że te kolejne 5 mil do pierwszego wodospadu i następne 5 do celu dają się we znaki. Pogoda piękna. Nie jest upalnie bo to jednak 4000 m npm ale słońce daje czadu. Trochę nam zajęło zanim zdecydowaliśmy się zacząć pić wodę ze strumyków. Nie było innego wyjścia. Te 4 butelki wody zabrane z auta nie na długo starczyły. Na szczęście dochodzimy do źródła. Tam nikt nie sikał więc napełniamy butelki, wypijamy na miejscu kilka galonów, odpoczynek i w drogę powrotną. Piękny dzień w górach kończymy w hotelowym jakuzzi na wolnym powietrzu. 

Kolejna atrakcja polecana przez górali z Zakopca to wyprawa w góry na koniach. Trochę sie boimy ale Malwina poszła w taki strajk, że nie mogliśmy się wymigać. Rezerwujemy konie i o 7 rano (!!!!! a miał być wypoczynek !!!!! ) siodłanie i ruszamy. Malwinie przybijamy "piątkę" już po kilkudziesięciu minutach. Jest to naprawdę gwóźdź programu wycieczki porównywalny z lotem śmigłowcem nad Grand Canyonem w ubiegłym roku. Po kilku godzinach jazdy właściwie bez postoju ja muszę znów stawiać "pierwsze kroki" na własnych nogach. Nie ma szans żeby można było normalnie iść. Kilkadziesiąt minut zajmuje nam nauka chodzenia.  Zamiana rumaków z kasztanki na całą stajnię 380 koni i 400 km do "innego" Kolorado. Celem jest stolica zimowej Ameryki - Aspen. 

Aspen można tylko porównać z St.Moritz czy Davos. Równie snobistyczne i równie drogie. Na nocleg zjeżdżamy do zimowej sypialni czyli Snowmass. To teraz wielki plac budowy. Budowane jest 10 wielkich hoteli - nie ma się co dziwić - coraz więcej turystów chciałoby mieć taki widok z okna choćby przez te kilka dni w roku. Wczesna (jak zwykle) pobudka i wyjazd kolejką na szczyt w Aspen. Widoki piękne , słoneczna pogoda, Ola ładuje słoneczne baterie i podziwia jej ulubione czerwone skały a ja przy kominku wcinam coś konkretnego. Jeszcze jedna noc w tym pięknym miejscu i wracamy do Chicago. Po drodze telefon od Maćka - musicie wstąpić do Vail. Patrzymy na mapę - jest tylko 100 km od naszej trasy. Jedziemy. I znów strzał w 10-tkę. Piękne miasteczko narciarskie utrzymane w stylu skandynawskim do tego stopnia ze nawet auta policyjne to ... Saaby. Szwecja Szwecją a my ładujemy się do chińskiej knajpy - zjadamy ile się da i w drogę bo do Chicago mamy ... 1900km. Niestety podgonić nic się nie da - włączamy autopilota na 120 km/godz i tniemy Nebraskę. Z boku tylko pola kukurydzy aż do Chicago. Spieszymy się. bo na wieczór już mamy zarezerwowany stolik w prawdziwej  japońskiej knajpie z prawdziwym japońskim sushi i hibashi. Zauważamy z Kacprem że ryż trochę mniej im się klei i podpatrujemy na czym polega sukces zawijania sushi bez zieleniny wokoło. Matkę owiniętą mają folią i dlatego ryż im się do matki nie przykleja. Zaraz po powrocie będziemy testować ich sposoby - a myślę, że oni wiedzą jak się robi sushi.Ostatnie zakupy , knajpy i muzea. I niestety czas mija. Ola do Polski a ja do pracy. 

Pozdrawiam juz z Oklahomy

Wojtek